czwartek, 30 stycznia 2014

Z rodziną najlepiej na zdjęciu?

Dobry wieczór/Dzień dobry
piszę do Ciebie ja. W końcu! Bardzobardzobardzo zaniedbuje ostatnio mojego bloga, wiem, próbuję odrobinkę nadrabiać facebookiem, podrzucać inspiracje zdjęciowe i słowne i od czasu do czasu wrzucać fragmenty moich większych tekstów. Staram się, ale cóż, nie zawsze wszystko wychodzi, zwłaszcza kiedy za oknem taka Syberia, że wystawione na sekundę palce odpadają przez wszechogarniający mróz, a łóżko takie cieplutkie i zachęcające ze wszystkich sił, aby z niego nie wychodzić... Oczywiście nie muszę wychodzić, żeby pisać, ale jak już się tak rozłożę, to przysiada się do mnie mój wspaniały przyjaciel o imieniu Leń, a wtedy, najmocniej Cię przepraszam, wszystko schodzi na drugi plan.
Dobra, dość tych usprawiedliwień! Nie pisałam, co jest sprawą oczywistą, ale w końcu palec Boży mnie dotknął (albo Diabeł podkusił) i jestem.
Wszystko przez ten chaos, znowu się wkradł w moje słowa nicpoń jeden, który jest przy mnie i we mnie i dookoła mnie non stop i nijak nie jestem w stanie się go pozbyć. Nie to żebym próbowała, bo całkiem dobrze nam się razem żyje, tylko czasami wchodzimy sobie w drogę i psujemy wzajemne plany. A właściwie raczej on mnie, czyli chyba jednak uczucie platoniczne nas łączy - ja go kocham i nie likwiduję, a on powoli mnie niszczy, udając, że dba o mnie, najlepiej jak umie. Toksyczna relacja.
Do sedna!
Temat, który dziś o dziwo mam, co jest równie rzadkie, jak porządek w moim światku, o ile w ogóle do niego dziś dojdę (tematu, nie porządku) to rodzina.
Temat mi bliski, ale szczerze mówiąc - niesamowicie mnie przeraża. Nie wiem czy to kwestia charakteru, czy może mój znak zodiaku (jakże rodzinny rak) daje o sobie znać, ale rodzina jest dla mnie pewnym rodzajem piętna, które od jakiegoś czasu (może od zawsze) odciska mi się na sercu. Zagadnienie kruche jak lód i muszę umiejętnie po nim stąpać, zwłaszcza że nigdy nie wiadomo, kto zechce te kilka słów odczytać. Otóż od jakiegoś czasu chodzi mi po głowie taka kwestia... Dlaczego w rodzinie (grupie osób, które powinny być sobie najbliższe i wspierać się choćby nie wiem co) żyje się tak ciężko i mam wrażenie o wiele częściej można doszukiwać się wszechobecnego potępienia i zawodu, że jednak poszedłeś nie tą drogą, którą całe rzesze ludzi o takim samym nazwisku ci polecały, niż prawdziwego ciepła, miłości, otuchy? Nie, nie mam na myśli tego, że jest mi źle w mojej rodzinie, albo że coś jest z nami nie tak - absolutnie kocham ich wszystkich i mam nadzieję vice versa, ale zauważyłam sama po sobie, że dużo ciężej jest mi okazywać pozytywne uczucia osobom, które są mi teoretycznie najbliższe, niż np. obcym ludziom. Łatwiej jest mi spojrzeć w oczy obcego człowieka i uśmiechnąć się od ucha do ucha, żeby poprawić mu humor i zapalić w nim iskierkę nadziei na piękny dzień, niż przytulić się do bliskich osób i powiedzieć im, że ich kocham. Bo przecież oni i tak o tym wiedzą...
Moje obserwacje oczywiście nie koncentrują się tylko na mnie, bo wtedy do żadnych logicznych wniosków bym dojść nie mogła, bo ja i uczucia, a zwłaszcza ich okazywanie - no cóż, od jakiegoś czasu nie jest nam po drodze. Słyszę różne historie od wielu osób, widzę, jak zachowują się przy swojej rodzinie, czytam, oglądam filmy... i nie rozumiem. Ten problem pokutuje we mnie już od jakiegoś czasu, tak jak wspomniałam wcześniej, a doskwiera mi, odkąd pojawiło się cierpienie, które zmieniło chyba nie tylko mnie, ale nas wszystkich. I podzieliło bardzo. Albo po prostu zdjęło klapki z oczu i pozwoliło dostrzec coś, na co przymykaliśmy oko od zawsze. Na to jak bardzo się różnimy i że pewnych kwestii, zwłaszcza światopoglądowych czy emocjonalnych, po prostu nie da się pogodzić. Dzielą nas doświadczenia, wiek, przemyślenia, poglądy... dosłownie wszystko. A łączy? Teoretycznie: nazwisko, krew, miejsce pochodzenia, przodkowie. Tyle. Żyjemy ze sobą tyle lat, a potem dzielimy się, ot tak po prostu, zamiast faktycznie podzielić się, ale wiedzą i wewnętrznym ciepłem. Dobrym gestem, pocieszeniem, miłością.
Kiedyś, kiedy byłam młodsza, rodzina była dla mnie drogowskazem, ostoją, dawała poczucie bezpieczeństwa. Nie dostrzegałam tych wszystkich niedomówień, braku ufności, krytyki wszechobecnej, żalu o wszystko, co w życiu nam nie wyszło.
Przejdę do czegoś, od czego chyba powinnam zacząć, bo jednak ten film, stał się główną inspiracją. "Sierpień w hrabstwie Osage". Nie polecam ani nie odradzam. Jeśli ktoś ma ochotę zobaczyć, to śmiało, ale absolutnie nikomu nie powiem, że musi koniecznie. (Co innego "Wilk z Wall Street" ale to na marginesie... :3). Mnie ten film potwornie zmęczył i wprowadził do mojego ośrodka nerwowego jeszcze większy chaos ,niż panuje tam na co dzień. Wytargał mnie za emocje bardzo. Wziął mnie z zaskoczenia, bo zupełnie nie tego się spodziewałam, a to chyba było jeszcze gorsze. Ujrzałam wizję rodziny, przerysowaną do granic możliwości, która przeraziła mnie kompletnie. I utwierdziła w swojej prawdziwości. Wszystko co najgorsze w relacjach pomiędzy najbliższymi zostało tam pokazane, wrzucone do jednego wora, wymieszane i wyniesione na stół podczas stypy po najstarszym członku rodziny. Koszmar czy codzienność?
Cóż, z rodziną najlepiej na zdjęciu. Morał z tego filmu jest jeden (albo dwa jak mnie fantazja poniesie) - jeśli jesteś zgorzkniały, wypaczony z wyższych uczuć i uważasz, że wszystko wiesz najlepiej (a wychodzi na to, że każdy z nas taki jest), to rodzina (najbliżsi), zostawią cię samego i będziesz zdychać w cierpieniach i mrokach własnej samotni; no, chyba że zaopiekuje się tobą ktoś obcy (daleki), a na to są szanse - znikome, ale jednak. (Drugiego morału nie będzie, bo skondensowałam myśli).
No okej, niby racja, sami jesteśmy odpowiedzialni za to, kto w naszym życiu przy nas zostaje. Ale z drugiej strony... Każdy z nas czasami się gubi, zaczyna trącić grubiaństwem, samouwielbieniem i oschłością. Spada na dno. I co? Zostaje sam? Tak od razu? A od czego jest ta RODZINA? Po co nam są ci NAJBLIŻSI? Po co my jesteśmy naszym krewnym? Żeby ich podnieść z tej podłogi, dać w twarz na orzeźwienie i pomóc rozwinąć skrzydła. Tak właśnie jest!
(Proszę mi tylko nie zarzucać, że nie zrozumiałam filmu, bo oczywiście wiem, że tam batalia o uwagę reszty familii była długa i skomplikowana, ale na potrzeby tego postu i moich przemyśleń musiałam tę ideologię nieco uprościć).
I w tym momencie dochodzę do wniosku, że kiedy byłam młodsza, to faktycznie nie dostrzegałam tych wszystkich wad systemowych układu, jakim jest rodzina. W ogóle rzadko kiedy dostrzegałam jakieś wady. Teraz jest inaczej. Widzę je na każdym kroku i codziennie toczę batalie sama ze sobą, żeby jednak odnajdywać te pozytywy wszystkiego. Ale jedno się nie zmieniło. Rodzina zawsze pozostanie dla mnie ostoją, drogowskazem (nie popełniaj tych błędów co oni!!!) i daje poczucie bezpieczeństwa. Pomimo tego, że wywołuje NON STOP miliony negatywnych odczuć i wrażeń, to jest jedyna i niepowtarzalna i nie zamieniłabym jej na żadną inną. Jest moja. Równie pokręcona i nie do ogarnięcia jak ja sama. I podejrzewam, że każdy, kto napotyka problemy w tej sferze życia i ma ochotę uciec od tych bliskich jak najdalej i najchętniej już nigdy nie wracać, absolutnie nigdy nie chciałby ich stracić, żeby przekonać się, jak to jest.
Bo łączy nas coś więcej niż nazwisko czy więzy krwi. Łączy nas miłość, wspomnienia, wspólne wzruszenia, szczęście i łzy. Jesteśmy rodziną.
***
Najważniejsze jest, by gdzieś istniało to, czym się żyło: i zwyczaje, i święta rodzinne. I dom pełen wspomnień. Najważniejsze jest, by żyć dla powrotu.
Antoine de Saint-Exupéry
***
***
'Cause they say home is where your heart is set in stone
Is where you go when you’re alone
Is where you go to rest your bones
It’s not just where you lay your head
It's not just where you make your bed
As long as we’re together, doesn't matter where we go
***

K.