Dobry
wieczór/Dzień dobry
piszę
do Ciebie ja. W końcu! Bardzobardzobardzo zaniedbuje ostatnio mojego
bloga, wiem, próbuję odrobinkę nadrabiać facebookiem, podrzucać
inspiracje zdjęciowe i słowne i od czasu do czasu wrzucać
fragmenty moich większych tekstów. Staram się, ale cóż, nie
zawsze wszystko wychodzi, zwłaszcza kiedy za oknem taka Syberia, że
wystawione na sekundę palce odpadają przez wszechogarniający mróz,
a łóżko takie cieplutkie i zachęcające ze wszystkich sił, aby z
niego nie wychodzić... Oczywiście nie muszę wychodzić, żeby
pisać, ale jak już się tak rozłożę, to przysiada się do mnie
mój wspaniały przyjaciel o imieniu Leń, a wtedy, najmocniej Cię
przepraszam, wszystko schodzi na drugi plan.
Dobra,
dość tych usprawiedliwień! Nie pisałam, co jest sprawą
oczywistą, ale w końcu palec Boży mnie dotknął (albo Diabeł
podkusił) i jestem.
Wszystko
przez ten chaos, znowu się wkradł w moje słowa nicpoń jeden,
który jest przy mnie i we mnie i dookoła mnie non stop i nijak nie
jestem w stanie się go pozbyć. Nie to żebym próbowała, bo
całkiem dobrze nam się razem żyje, tylko czasami wchodzimy sobie w
drogę i psujemy wzajemne plany. A właściwie raczej on mnie, czyli
chyba jednak uczucie platoniczne nas łączy - ja go kocham i nie
likwiduję, a on powoli mnie niszczy, udając, że dba o mnie,
najlepiej jak umie. Toksyczna relacja.
Do
sedna!
Temat,
który dziś o dziwo mam, co jest równie rzadkie, jak porządek w
moim światku, o ile w ogóle do niego dziś dojdę (tematu, nie
porządku) to rodzina.
Temat
mi bliski, ale szczerze mówiąc - niesamowicie mnie przeraża. Nie
wiem czy to kwestia charakteru, czy może mój znak zodiaku (jakże
rodzinny rak) daje o sobie znać, ale rodzina jest dla mnie pewnym
rodzajem piętna, które od jakiegoś czasu (może od zawsze) odciska
mi się na sercu. Zagadnienie kruche jak lód i muszę umiejętnie po
nim stąpać, zwłaszcza że nigdy nie wiadomo, kto zechce te kilka
słów odczytać. Otóż od jakiegoś czasu chodzi mi po głowie taka
kwestia... Dlaczego w rodzinie (grupie osób, które powinny być
sobie najbliższe i wspierać się choćby nie wiem co) żyje się
tak ciężko i mam wrażenie o wiele częściej można doszukiwać
się wszechobecnego potępienia i zawodu, że jednak poszedłeś nie
tą drogą, którą całe rzesze ludzi o takim samym nazwisku ci
polecały, niż prawdziwego ciepła, miłości, otuchy? Nie, nie mam
na myśli tego, że jest mi źle w mojej rodzinie, albo że coś jest
z nami nie tak - absolutnie kocham ich wszystkich i mam nadzieję
vice versa, ale zauważyłam sama po sobie, że dużo ciężej jest
mi okazywać pozytywne uczucia osobom, które są mi teoretycznie
najbliższe, niż np. obcym ludziom. Łatwiej jest mi spojrzeć w
oczy obcego człowieka i uśmiechnąć się od ucha do ucha, żeby
poprawić mu humor i zapalić w nim iskierkę nadziei na piękny
dzień, niż przytulić się do bliskich osób i powiedzieć im, że
ich kocham. Bo przecież oni i tak o tym wiedzą...
Moje
obserwacje oczywiście nie koncentrują się tylko na mnie, bo wtedy
do żadnych logicznych wniosków bym dojść nie mogła, bo ja i
uczucia, a zwłaszcza ich okazywanie - no cóż, od jakiegoś czasu
nie jest nam po drodze. Słyszę różne historie od wielu osób,
widzę, jak zachowują się przy swojej rodzinie, czytam, oglądam
filmy... i nie rozumiem. Ten problem pokutuje we mnie już od
jakiegoś czasu, tak jak wspomniałam wcześniej, a doskwiera mi,
odkąd pojawiło się cierpienie, które zmieniło chyba nie tylko
mnie, ale nas wszystkich. I podzieliło bardzo. Albo po prostu zdjęło
klapki z oczu i pozwoliło dostrzec coś, na co przymykaliśmy oko od
zawsze. Na to jak bardzo się różnimy i że pewnych kwestii,
zwłaszcza światopoglądowych czy emocjonalnych, po prostu nie da
się pogodzić. Dzielą nas doświadczenia, wiek, przemyślenia,
poglądy... dosłownie wszystko. A łączy? Teoretycznie: nazwisko,
krew, miejsce pochodzenia, przodkowie. Tyle. Żyjemy ze sobą tyle
lat, a potem dzielimy się, ot tak po prostu, zamiast faktycznie
podzielić się, ale wiedzą i wewnętrznym ciepłem. Dobrym gestem,
pocieszeniem, miłością.
Kiedyś,
kiedy byłam młodsza, rodzina była dla mnie drogowskazem, ostoją,
dawała poczucie bezpieczeństwa. Nie dostrzegałam tych wszystkich
niedomówień, braku ufności, krytyki wszechobecnej, żalu o
wszystko, co w życiu nam nie wyszło.
Przejdę
do czegoś, od czego chyba powinnam zacząć, bo jednak ten film,
stał się główną inspiracją. "Sierpień w hrabstwie Osage".
Nie polecam ani nie odradzam. Jeśli ktoś ma ochotę zobaczyć, to
śmiało, ale absolutnie nikomu nie powiem, że musi koniecznie. (Co
innego "Wilk z Wall Street" ale to na marginesie... :3).
Mnie ten film potwornie zmęczył i wprowadził do mojego ośrodka
nerwowego jeszcze większy chaos ,niż panuje tam na co dzień.
Wytargał mnie za emocje bardzo. Wziął mnie z zaskoczenia, bo
zupełnie nie tego się spodziewałam, a to chyba było jeszcze
gorsze. Ujrzałam wizję rodziny, przerysowaną do granic możliwości,
która przeraziła mnie kompletnie. I utwierdziła w swojej
prawdziwości. Wszystko co najgorsze w relacjach pomiędzy
najbliższymi zostało tam pokazane, wrzucone do jednego wora,
wymieszane i wyniesione na stół podczas stypy po najstarszym
członku rodziny. Koszmar czy codzienność?
Cóż,
z rodziną najlepiej na zdjęciu. Morał z tego filmu jest jeden
(albo dwa jak mnie fantazja poniesie) - jeśli jesteś zgorzkniały,
wypaczony z wyższych uczuć i uważasz, że wszystko wiesz najlepiej
(a wychodzi na to, że każdy z nas taki jest), to rodzina
(najbliżsi), zostawią cię samego i będziesz zdychać w
cierpieniach i mrokach własnej samotni; no, chyba że zaopiekuje się
tobą ktoś obcy (daleki), a na to są szanse - znikome, ale jednak.
(Drugiego morału nie będzie, bo skondensowałam myśli).
No
okej, niby racja, sami jesteśmy odpowiedzialni za to, kto w naszym
życiu przy nas zostaje. Ale z drugiej strony... Każdy z nas czasami
się gubi, zaczyna trącić grubiaństwem, samouwielbieniem i
oschłością. Spada na dno. I co? Zostaje sam? Tak od razu? A od
czego jest ta RODZINA? Po co nam są ci NAJBLIŻSI? Po co my jesteśmy
naszym krewnym? Żeby ich podnieść z tej podłogi, dać w twarz na
orzeźwienie i pomóc rozwinąć skrzydła. Tak właśnie jest!
(Proszę
mi tylko nie zarzucać, że nie zrozumiałam filmu, bo oczywiście
wiem, że tam batalia o uwagę reszty familii była długa i
skomplikowana, ale na potrzeby tego postu i moich przemyśleń
musiałam tę ideologię nieco uprościć).
I
w tym momencie dochodzę do wniosku, że kiedy byłam młodsza, to
faktycznie nie dostrzegałam tych wszystkich wad systemowych układu,
jakim jest rodzina. W ogóle rzadko kiedy dostrzegałam jakieś wady.
Teraz jest inaczej. Widzę je na każdym kroku i codziennie toczę
batalie sama ze sobą, żeby jednak odnajdywać te pozytywy
wszystkiego. Ale jedno się nie zmieniło. Rodzina zawsze pozostanie
dla mnie ostoją, drogowskazem (nie popełniaj tych błędów co
oni!!!) i daje poczucie bezpieczeństwa. Pomimo tego, że wywołuje
NON STOP miliony negatywnych odczuć i wrażeń, to jest jedyna i
niepowtarzalna i nie zamieniłabym jej na żadną inną. Jest moja.
Równie pokręcona i nie do ogarnięcia jak ja sama. I podejrzewam,
że każdy, kto napotyka problemy w tej sferze życia i ma ochotę
uciec od tych bliskich jak najdalej i najchętniej już nigdy nie
wracać, absolutnie nigdy nie chciałby ich stracić, żeby przekonać
się, jak to jest.
Bo
łączy nas coś więcej niż nazwisko czy więzy krwi. Łączy nas
miłość, wspomnienia, wspólne wzruszenia, szczęście i łzy.
Jesteśmy rodziną.
***
Najważniejsze
jest, by gdzieś istniało to, czym się żyło: i zwyczaje, i święta
rodzinne. I dom pełen wspomnień. Najważniejsze jest, by żyć dla
powrotu.
Antoine
de Saint-Exupéry
***
trailer
"Sierpnia..." http://www.youtube.com/watch?v=3AOUK-uCxFw
***
'Cause
they say home is where your heart is set in stone
Is
where you go when you’re alone
Is
where you go to rest your bones
It’s
not just where you lay your head
It's
not just where you make your bed
As
long as we’re together, doesn't matter where we go
***
K.